wtorek, 17 lutego 2015

JEDZ, MÓDL SIĘ, KOCHAJ

JEDZ, MÓDL SIĘ, KOCHAJ
Elizabeth Gilbert

Walczyłam z depresją, jakby to była walka mojego życia; i tak w istocie było. Stałam się badaczką własnych depresyjnych doświadczeń, próbowałam rozwikłać przyczyny. Co jest źródłem czarnej rozpaczy? (...) Czy ma podłoże genetyczne? (...) Czy to sprawa kulturowa? (Pokłosie prób odnalezienia równowagi w tym coraz bardziej stresującym i alienującym środowisku wielkomiejskim przez postfeministyczną, amerykańską, robiącą karierę zawodową dziewczynę?(...) Czy wiąże się z karmą? (…) Z hormonami? Z dietą? (…) Czy to przejaw powszechnej tęsknoty za Bogiem? Czy wynika z zachwiania równowagi chemicznej? Czy też po prostu ktoś powinien mnie przelecieć?

Przeczytanie duchowego podręcznika XXI wieku to nie tylko konieczność (to słowo zbytnio kojarzy się z klasycznymi lekturami szkolnymi), co przyjemność i wyjątkowa nauka nie tylko dla kobiet, ale dla każdego, kto zmaga się z kryzysem duchowym czy uczuciowym. Elizabeth Gilbert na kilka chwil zabiera nas w swoją podróż pełną przygód a zarazem medytacyjnego spokoju.

Wszystko zaczyna się, gdy autorka kończy trzydzieści lat i ze smutkiem stwierdza, że wcale nie ma ochoty być matką, a jej małżeństwo to młodzieńcza fikcja, w której nie znajduje już dawnego szczęścia. Po przełomowej nocy, kiedy Liz po raz pierwszy zwraca się w modlitwie do Boga, uświadamia sobie życiowe błędy i postanawia się rozwieść. Choć decyzja ta nie jest zbyt sprawiedliwa względem jej kochającego męża, to nie mam złudzeń, że Liz potrzebuje zmiany. Dlatego postanawia odbyć całoroczną podróż po trzech nieprzypadkowym krajach – Włoszech, Indiach i Indonezji, by znaleźć rozwiązanie, wewnętrzny spokój i porozumienie z Bogiem, jakkolwiek by go nie nazywano. W każdym z tych państw odnajdzie radość, zrozumienie, a ostatecznie odpowiedź na nurtujące ją pytania.

Elizabeth Gilbert jest przede wszystkim dziennikarką i eseistką, ale jej autobiograficzna powieść podbiła świat literatury non-fiction i szybko stała się inspiracją dla reżysera Ryana Murph'ego, który już w 2010 roku zekranizował dzieło E. Gilbert. Niewiele można powiedzieć o samej autorce, nie zdradzając fabuły książki, która jest swoistym dziennikiem podróży i częścią biografii autorki.

Widać z jaką łatwością posługuje się ona językiem publicystycznym, które pozwalają na płynne czytanie ciekawych i nienarzucających się opisów. Tym sposobem sprawozdanie z długiej podróży nie wydaje się monotonnym monologiem narratora, a przemyślenia i uczucia, którymi się dzieli są inspiracją do włączenia się w burzę mózgów. Gilbert korzysta z językowej ekspresji i nie oszczędza nam wielkich liter, zwłaszcza, gdy w grę wchodzi gwałtowny język włoski. Zwroty z obcego języka wydawać się mogą męczące, dla kogoś niezaciekawionego filologią romańską, ale mnie i zapewne każdego miłośnika śródziemnomorskiego dialektu na pewno będą bawić i cieszyć. Zwłaszcza powtarzane często cafone. Wiedza Elizabeth przelewa się nie tylko lingwistycznie, widać ją w każdym zdaniu. Czuć, że pochodzi ona z miasta ambicji, z Nowego Yorku.

Zaskakujące jest to, że uporczywie szukając pomocy wobec kryzysu duchowego, pomogła mi książka, po której nie spodziewałam się zbytniej religijności. I nie znalazłam jej oczywiście, chociaż może religijność Jedz, módl się, kochaj jest bardziej bliższa Bogu, niż ta stereotypowa. Nie mniej jednak poczułam głęboki związek z główną bohaterką, zarazem autorką. Przez dwa tygodnie, odkrywając umysł Liz, znalazłam wiele aspektów dotyczących także i mojego życia, i pewnie nie tylko mojego, lecz każdego czytelnika z osobna. Przyznam, że bez wątpienia najbardziej podobała mi się sielankowa podróż po Włoszech. Mentalny powrót do znanych mi w Rzymie miejsc, widok bosko przystojnych Włochów i abstrakcyjnie boskiego Trytona w znanej fontannie blisko Schodów Hiszpańskich. Specyficzne ciepło nie tylko pogodowe, lecz także społeczne narodu włoskiego. Z uśmiechem zgodziłam się ze  stwierdzeniem, że słowem Rzymu jest SEKS. Jednak najmocniej wzięłam do siebie historię o bezpośredniej modlitwie, która namawia do luźnych i przyjacielskich stosunków wobec boskiej opatrzności.

Być może nie jest łatwo przebrnąć kilkaset strony autobiografii, w której większość czasu zajmują autorce przemyślenia. Ale gdy potraktuje się ją jako niezależny poradnik, niezwiązany z niczym życiem i pokornie zgodzi się z rozmyśleniami E. Gilbert, na pewno odnajdzie się w tej książce niewymagającą ostoję dającą nam alternatywę na radzenie sobie z problemami. Albo może nawet ostateczną odpowiedź.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

BIRDMAN

BIRDMAN
Alejandro González Iñarritu

People, they love blood. They love action. Not this talky, depressing, philosophical bullshit.

Birdman to po pierwsze opowieść o brutalnym ego, sile myśli i szaleństwie głównego bohatera - Riggana (Michael Keaton), którego prześladuje wspomnienie kariery hollywoodzkiej gwiazdy i bycie superbohaterem w komercyjnych filmach popularnych, których jedynym celem jest nakręcenie jak największej ilości obrazów o dobrze sprzedającym się obrońcy miasta. Pragnąc zerwać doklejoną mu etykietę Birdmana, którą ludzie rozpoznają na ulicy i z podnieceniem doskakują z prośbą o autograf, postanawia wynająć teatr i przedstawić własną adaptację opowieści Raymodna Carvera What We Talk About When We Talk About Love, który dawno temu napisał na serwetce pochwałę na temat jego gry aktorskiej. Nie bez kozery Alejandro wybrał do tej roli właśnie Keatona, filmowego Batmana kojarząc go z odgrywaną niegdyś postacią.

Po drugie Birdman to genialna technika operatorska i niesamowita praca ekipy filmowej. Ujęcie ciągłe, które godne jest podziwu nawet na kilka minut w słynnej scenie w Chłopcach z ferajny w Birdmanie zdobywa nowy poziom niemożliwości. Przymykając oczy na zaciemnienie wnętrza, w których z pewnością następowało cięcie na herbatkę, to taka technika nie zdarza się na co dzień i z pewnością umacnia mnie w przekonaniu, że Birdman jest filmem wyjątkowym.
Reżyser z dużą dokładnością pilnuje wprowadzanych gęsto wątków. Dotknięty artystyczną depresją Riggan stawia na swój spektakl wszystko, zarówno materialnie, jak i duchowo. Nieprzerwanie prześladuje go zachrypnięty głos Birdmana, jak i kłopoty rodzinne: rozwód z Sylwią (Amy Ryan) i problemy narkotykowe córki (Emma Stone). Riggan próbuje znaleźć stałość w związku z jedną z aktorek, Laurą (Andrea Riseborough), ogłaszającą mu radośnie nowinę o ciąży, którą Riggan przyjmuje z niepewną aprobatę.

Dla stworzenia konfrontacji i otwarcia jego osobowości w obsadzie spektaklu pojawia się Mike, grany przez boskiego Edwarda Nortona, który pokazuje Rigganowi techniki grania złożone ze zwodniczej improwizacji, ale za to pełnej emocji i autentyczności, a przy tym także niezwykle personalnej. Mike jest więc mentorem, a zarazem staje się wrogiem Riggana, którego perfidnie prowokuje i poniża, nie mogąc wczuć się w powagę sytuacji, a także zrozumieć zażyłości Riggana do jego sztuki. Mike jest aktorem z wysokiej półki, który więcej ma w sobie szczerości na scenie niż w prawdziwym życiu. Dopada go kryzys wieku średniego i widzi w Sam, córce Riggana, młodość, która mimo wszelkich starań, tak naprawdę odeszła. Zazdrości jej wyłupiastych, narkomańskich oczu, inaczej obserwujących świat. Świadomy swych słabości i krytyczny wobec swojej fałszywej osobowości, stanowi najbardziej intrygującą postać.

Alejandro bawi się widzem, ukazując mu sceny fantastyczne jako wymysł chorego umysłu Riggana, ale nie do końca daje nam uwierzyć w realistyczną wizję świata. Główny bohater cały czas wydaje się herosem, nieradzącym sobie z potęgą swoich myśli, a my balansujemy między wizją prawdziwego superbohatera a przekonaniem o jego głębokich problemach psychicznych.


Żeby jednak w końcu pociągnąć akcję do punktu kulminacyjnego i zakończyć film, Alejandro zaczyna psuć fabułę. Także gra aktorska i wątki przestają być takie intrygujące. Mike znika po swojej scenie w łóżku z żoną Jacka (postaci Riggana w jego spektaklu), a potem wszystko wydaje się nie mieć większego przesłaniania. Już w konfrontacji z krytykiem teatralnym gra aktorska Keatona zaczyna przypominać słabe starania celebryty. Film kończy się niejasno, a zachwyt na twarzy Sam w ostatniej scenie przypomina twarz małego dziecka spoglądającego za balonikiem. Gdzie nagle podział się geniusz zmagań myślowych, moc wątków i dobra gra aktorska, która w mniemaniu Akademii Filmowej zasłużyła na Oscary? Najwyraźniej Birdman ma pozostawić nas w niepewności i niedosycie po zagadkowym zakończeniu. Co jednak nie zmienia faktu, że jest niewiarygodny i ze złośliwośc czeka się aż w końcu nastąpi to cięcie. 

sobota, 17 stycznia 2015

WOŁANIE KUKUŁKI

WOŁANIE KUKUŁKI
Robert Galbraith
czyli J.K. Rowling

Obolała dziewczyna stała oparta o drzwi i pojękiwała, zgięta w pół. Widząc przekrzywienie jej zgarbionej sylwetki oraz rękę, którą wsunęła głęboko pod klapę płaszcza, Strike pojął, że ocalił ją dzięki chwyceniu sporego kawałka jej piersi. Większą część poczerwieniałej twarzy dziewczyny zakrywała gęsta falująca zasłona jasnych włosów, ale Strike zauważył łzy bólu wypływające z odsłoniętego oka.
- O kurwa przepraszam.

Nie spodziewałam się zbyt wiele po wersji J.K. Rowling dla dorosłych. Bez bicia przyznam, ze ani razu nie spojrzałam z zainteresowaniem na żółto-czerwoną okładkę Trafnego Wyboru, przekonana że jedynym trafnym wyskokiem w twórczości tej autorki był Harry Potter. Z jaką pisarską agresją wymierzyłabym teraz policzek każdemu, kto powątpiewa w cudowną ciocię Joanne, i ze smutkiem wymierzam policzek sobie sprzed kilku tygodni. Wołanie kukułki to fantastyczny kryminał i fantastyczna powieść zarazem. Wyuczona i dopracowana fabuła powieści detektywistycznej, w której każde zdanie, każdy wyraz jest wypudrowany i wygładzony, aby zbrodnia wsysała nas swoją tajemniczością i zapraszała do wymiany zdań na temat rozwiązań zagadki kryminalnej. A z drugiej strony opisy i styl, który wyznacznikiem jest doświadczenia i talentu, jakie Rowling bez wątpienia posiada. Nie wierzyłam w nią świadoma biedy, jaka ciążyła autorce, przed nagłym objawieniem w pociągu przed 97 rokiem. Pisanie książek dla dzieci nie przynosiło jej zbyt wielkiego zysku, a same książki były podobno słabe. Dlatego też, przekonana iż Harry Potter jest tylko łutem szczęścia w jej życiu twórczym, w głowie mi się nie mieściło, żeby po Insygniach Śmierci coś jej jeszcze wyszło. Jak bardzo się myliłam pokaże wam sama książka. Wołanie Kukułki jest jedną z top listy moich ulubionych powieści, i o głowę bije cykl o czarodzieju z blizną na czole, choć ten pozostaje niezastąpionym symbolem pokolenia 90'. Cóż Wołanie Kukułki może stać się symbolem mojej burzliwej młodości i poszukiwania literackich namiętności.

Wołanie Kukułki to kryminał, którego akcja rozgrywa się we współczesnym Londynie. W styczniową noc sławna super modelka Lula Landry wypada z balkonu swego apartamentu na pokrytą śniegiem drogę i skręca kark. Policja ustala, że kobieta popełniła samobójstwo, a burza, która wybuchnęła w mediach naokoło tragedii powoli cichnie, aż w końcu staje się smutnym wspomnieniem. Kilka miesięcy po feralnym upadku do gabinetu prywatnego detektywa Cormorana Strika przychodzi John Bristow, prawnik i brat zarówno modelki jak i zmarłego kolegi Cormorana z czasów dzieciństwa. John Bristow nie może uwierzyć w teorię o samobójstwie swojej siostry i prosi, aby Strike jeszcze raz zbadał tę sprawę. Z początku sceptycznego detektywa, przekonuje podwójną stawka jaką proponuje mu Bristow, a jaka mogłaby wyciągnąć go z kłopotów finansowych, które uprzykrzyły mu życie, jakby Bogowi nie wystarczyło odebranie mu nogi w czasie wojny i nieszczęśliwa miłość do szalonej kobiety. W międzyczasie pojawia się w gabinecie nowa sekretarka, zatrudniona tymczasowo Robin, która od dziecka marzyła o pracy detektywa. Razem zabierają się za śledztwo, które odkrywa przed nimi żałosne tajemnice show biznesu i klątwę, która latami wisiała nad rodziną Bristowów.

J.K. Rowling, o której nie trzeba wiele opowiadać, bo wstyd nie znać cioci Joanne, która jest jedną z tych niewielu pisarzy szczęściarzy, których pomysły stały się warte miliony jeszcze za ich życia. Znaczne podwyższenie się warunków życia Joanne i jej popularność, tworząca z niej ikonę współczesnej literatury, wynikała głównie z faktu, że wytwórnia Heyday Films na czele z Davidem Heymanem kupiła cykl jej powieście młodzieżowych za miliardy dolarów. J.K. Rowling darzona szczególną sympatią wśród młodego pokolenia, zmagała się jedynie z niepochlebną opinią Kościoła Katolickiego. Cóż, nie można wykluczyć, że nie poruszyły ją te wydumane uwagi o złej treści wypływającej z jej książek (kardynałowie powinni zabronić też czytania Dziadów i ballad Mickiewicza), ale nie powinny. Na szczęście Brytyjczycy znajdują się pod religijnym zwierzchnictwem królowej. Jak wiadomo początki Rowling nie były łatwe, bo choć Kamień Filozoficzny został wydany kilka lat przed dwudziestym pierwszym wiekiem, autorka musiała przeciwstawić się antyfeministycznemu stereotypowi, że nikt nie przeczyta książki o chłopcu z magicznym zdolnościami, którą napisała KOBIETA. Zadecydowano więc, że powieść zostanie opatrzona inicjałami imion i nazwiskiem, aby społeczeństwo nie zastanawiało się nad płcią autora. To, że kobieta postanowiła napisać powieść fantasy byłoby przecież ogólnoświatowym skandalem! Tak też zostało, że albo mówi się o J.K. albo ewentualnie o cioci Joanne. Przy wydawaniu Wołania Kukułki znów posunęła się do zrobienia z siebie mężczyzny, tym razem z pełną zmianą imienia i nazwiska na Roberta Galbraitha. Autorka sama stwierdziła, że było dla niej ekscytujące móc być Robertem i wydać książkę bez rozgłosu, oczekując szczerej reakcji. Smuci mnie, że przed przeciekiem rzeczywistego autorstwa, Wołanie Kukułki sprzedało się w 1500 egzemplarzach, a większość wydawnictw odrzuciło anonimowe zgłoszenie J.K. Najwyraźniej nie można liczyć na dwa sukcesywne debiuty w jednym życiu, jeśli w ogóle można na nie liczyć.

Śmieszy mnie, że J.K. Rowling chciała się ukryć pod postacią mężczyzny. Ta książka nie mogłaby być napisana przed przedstawiciela brzydszej płci. Nie umniejszając żadnej z nich, ten styl mógł należeć tylko do kobiety. W pewnym sensie w charakterze opisów jest coś nie tylko z emocji, jakie mają wpłynąć na odbiór książki, ale także pełno uczuć wylewających się niewidocznie z cech autora. Style nacechowane są indywidualnością pisarzy i po sposobie przedstawiania rzeczywistości, można poznać, kto jest jej pomysłodawcą. Tak więc w Wołaniu Kukułki pełno jest tej kobiecej empatii i współczucia, która odzwierciedla się w pracowitości, z jaką opisuje się detale, delikatności wobec ich znaczenia. Nawet fakt, w jakim umiejscowieniu występują w tej książce przekleństwa świadczy, że nie pisał to żaden obeznany w surowości wulgaryzmów mężczyzna, ani też napalona dwudziestolatka, która wychowywała się wśród ulicznych fucków. Styl Wołania Kukułki po prostu wygląda tak samo, jak wiktoriańskie wnętrze domu Rowling, w którym przyjmuje dziennikarzy.


Ogólna doskonałość tej książki przyćmiewa jej słabości, które jako jedyne nie pozwalają książce wznieść się na wyżyny świetności kryminałów i ku zaszczytom historycznych osiągnięć. Być może niektóre fragmenty i wyjaśnienia nie są przekonujące, ale kiedy czyta się z zapartym tchem każdy kolejny rozdział, gorączkowo myśląc i kojarząc fakty, te błędy nie mają prawa boleć. Są jedynie lekkim dyskomfortem w całości odbioru. Dlatego Wołanie Kukułki powinno wskoczyć na półki czytelników, czy będzie on napisany przez Rowling, Roberta czy Luca Skywalkera. Gorąco polecam każdemu, kto jest już na tyle dojrzały by zrozumieć powagę wątków, śmieszność sytuacji, znaczenie wulgaryzmów, równocześnie bawiąc się świetnym kryminałem. 

piątek, 9 stycznia 2015

PIEŚŃ LODU I OGNIA: GRA O TRON

PIEŚŃ LODU I OGNIA
GRA O TRON
George R.R. Martin

– Wysłuchajcie mych słów i bądźcie świadkami mojej przysięgi – mówili jednocześnie, a dźwięk ich głosów popłynął przez krąg. – Nadchodzi noc i zaczyna się moja warta. Zakończy ją tylko śmierć. Nie wezmę sobie żony, nie będę miał ziemi i nie spłodzę dzieci. Nie założę korony i zapomnę o zaszczytach. Będę żył i umrę na posterunku. Jestem mieczem w ciemności. Jestem strażnikiem na murach. Jestem ogniem, który odpędzą zimno, światłem, które przynosi świt, rogiem, który budzi śpiących, tarczą, która osłania krainę człowieka. Moje życie i mój honor należą teraz do Nocnej Straży na tę noc i na wszystkie pozostałe.

Opowieść posiadająca niesamowite parcie na szkło i nie bez kozery nazywana kultową. Płynąca akcja wzbudzająca zainteresowanie, niedopowiedzenia, które każą na siebie czekać rozdziałami innych perspektyw. Jednymi słowy szczypta dobrego kryminału osadzona w realiach czasów à la średniowiecznych, gęsto najeżona polityką i smutną prawdą o żądzy władzy, pieniędzy i namiętności. Trudno powiedzieć, co jest powodem popularności tej powieści. Może fakt, że każdy znajdzie tu coś dla siebie? Bran skrzywdzony przez los, lecz wciąż pełen marzeń chłopiec, przed którym otwierają się okna innego świata, lord Eddard, honorowy człowiek z ogromną wiedzą, ale lubujący się w swym północnym chłodzie, Catelyn twarda lecz opiekuńcza kobieta, Sansa, śniąca o sukniach, balach i turniejach, Arya, jej całkowite przeciwieństwo upajające się siniakami i zadrapaniami, Jon, odrzucony chłopak, któremu przeznaczony jest ogromny trud i mnóstwo niewdzięczności, Daenerys, młoda dziewczyna, która odważnie staje naprzeciwko wyzwaniu jakim jest ślub z khalem dzikiego plemienia, czy wreszcie Tyrion, karzeł, który ze swej ułomności tworzy żarty, który lubi popić i spędzić noc z piękną kobietą, ale który w swej niespotykanej chęci życia wykazuje się niewiarygodną inteligencją. Konsolidacja tak przeróżnych osobowości, z których każda konfrontuje z inną, zmuszając nas do niejasnych wyborów, tworzy z tej książki potwora czy fantastyczne stworzenie próbujące wtargnąć do naszego umysłu, by utworzyć mętlik, podniecenie i ciekawość.

George Raymond Richard Martin to osoba znana z niezwykłej skrupulatności, a zarazem bardzo denerwującej powolności. Jak wiadomo praca nad książka rozpoczęła się w 1991, w roku który dla mojego pokolenia zdaje się jakimś odległym punktem historycznym. Pierwsza powieść została wydana pięć lat później, i stosunkowo pięć lat przypada na każdą kolejną część. Biorąc pod uwagę smutny fakt, że niestety pan Martin nie jest już chłopcem (ma już prawie siedemdziesiąt lat) powstała wśród fanów słuszna obawa, iż ostatnie dwie części zaplanowanego cyklu mogłyby nie powstać. Ale nie siejmy paniki! Podobno autor zabezpieczył przyszłość Gry o Tron, przekazując cały swój plan na powieść stworzycielowi serialowej adaptacji. Jestem jednak przekonana i żywię ogromną nadzieję, że The Winds of Winter i A Dream of Spring w czas zostaną spisane na papierze. Wróćmy jednak do samego autora, który jest obecnie jednym z najlepszych pisarzy Science Fiction i Fantasy, razem ze swoim rówieśnikiem niezastąpionym Terrym Pratchettem. Ilość najbardziej prestiżowych amerykańskich, a zarazem ogólnoświatowych nagród jest imponująca, tak samo jak jego bibliografia.

Jak zawsze czuję pełne pożałowanie dla tych krótkich opisów na okładkach książek, wyjętych z niczego i nie mających odzwierciedlenia w żadnej wiedzy. Zatytułowanie George R. R. Martina jako odradzającego tradycję epickiego fantasy w stylu tolkienowskim mocno mną wstrząsnęło. Tu można byłoby napisać esej dla wydawnictwa ZYSK i S-KA a także prośbę o zapoznanie się z dziełami obu tych panów i porozmawianie z masą fanów fantasy, którzy takie zdanie uznaliby za bluźnierstwo. Jednakże wystarczy tylko kilka zdań, by zaznaczyć, że po pierwsze styl tolkienowski nigdy nie umarł, by móc się odradzać, a po drugie różnice między zasadniczymi cechami obu ksiąg są wręcz namacalne. Powiedziałabym raczej, że widać swoistą inspirację w całej współczesnej fantastyce motywami tolkienowskimi i że on sam był niezaprzeczalnym prekursorem tak poważnego przyjęcia fantasy w świecie literackim.

Akcja Gry o Tron rozpoczyna się na dalekiej północy, gdzie nadchodzi zima, a za Murem pojawiają się niewytłumaczalne zjawiska z opowieści starych nianiek. Panem północy jest lord Eddard Stark, który po osadzeniu na tronie swego serdecznego przyjaciela Roberta Baratheona, osiadł w swej rodzinnej siedzibie Winterfell, by wieść spokojne życie, jakie przeznaczone jest ludziom z północy. Harmonię jego rodziny burzy wieść o śmierci królewskiego namiestnika i wiadomość, że król wraz z całym dworem zamierza odwiedzić Winterfell. Przyjazd przyjaciela, nawet przyćmiony wydatkami i niezbyt przychylną opinią o królowej, bardzo Eddarda cieszy, dopóki nie okazuje się, że król pragnie mianować go namiestnikiem i jego oraz jego córki zabrać ze sobą do Królewskiej Przystani, stolicy Królestwa i kwintesencji południowego życia. Lord Eddard ma słuszne obawy, co do tej podróży, bo podjęcie się tego zadania sprowadza na niego i jego rodzinę same nieszczęścia. Tymczasem za Wąskim Morzem córka strąconego przed latami króla Aerysa II Targaryena zostaje wydana za dzikiego wodza, który ma dać jego bratu armię i władzę nad straconym królestwem. Jednak podróż z plemieniem Dorthraków nie okazuje się łatwym dla niego przedsięwzięciem. Jego szaleństwo i zuchwałość nie prowadzą do niczego dobrego, za to jego siostra, Daenerys coraz lepiej czuje się w roli khaleesi.

Nie wydaje mi się, żeby w stylu George R. R. Martina było coś powalającego. Jest to styl prosty, opisujący rzeczywistość często w sposób poniekąd banalny. Gdyby spojrzeć na tę książkę w samym kontekście opisów i dialogów, moglibyśmy się spierać, czy jest ona coś warta. Nigdy nie wiadomo na ile jest to błąd autora, a na ile tłumacza. Jedynym darem, o który błagam Boga to dar CZYTANIA wszystkimi językami. Jednak styl Georga R.R. Martina nie próbuje doścignąć bajecznych opisów z Władcy Pierścieni. Autor skupia się na łatwości i przyswajalności przedstawianego świata, który nieskomplikowanie ukazuje się umysłowi czytelnika. Poza tym ogromne doświadczenie i dokładność tworzą unikatową harmonię wątków i brak chaosu, który występuje przy większości prób wprowadzenia takiej ilości punktów widzenia. Ujarzmienie bałaganu jaki panuje między wątkami jest chyba najtrudniejszy w pracy pisarzy, choć przeciętnemu czytelnikowi wydaje się taką banalną formułą. Lecz właśnie o to chodzi, aby czytelnik przyjmował to za banalność i czuł się w tym, jak w ryba w wodzie. Taki rodzaj stylu nietrudno nazwać popularnym, przeznaczonym dla ogółu. Jest to swoista różnica między Pieśnią Lodu i Ognia a bardzo trudnym w czytaniu, epickim stylem J.R.R. Tolkiena. Oba mają w sobie coś niezwykłego i odkrywczego, i w żaden sposób nie można ich porównywać.

Przyznam szczerze, że nie wiem na ile moja opinia jest wiarygodna. Czytając Grę o Tron, w postaci karła widziałam Petera Dinklaga, a ćwicząca taniec Arya pozostała dla mnie małą Maisie Williams. Daenerys miała ciemne brwi Emilii Clarke, a Cersei zwodniczy uśmiech Leny Headey. Ilu by nie było bohaterów, mi stawał przed oczyma obraz aktorów z serialowej adaptacji. Nie wiadomo więc na ile moja ocena książki jest oceną serialu. Z jednej strony nie żałuję, że pierwszy zachwycił mnie serial, a z drugiej bardzo żałuję, że nie przeczytałam najpierw książki. Jednymi słowy, jest mi bardzo przykro, że nie można wykasować sobie pamięci i przeżyć Gry o Tron razy dwa. A nawet razy dziesięć, biorąc pod uwagę, że zawsze znajdzie się niezawodny przyjaciel lub tata, który słysząc, że oglądasz Grę o Tron, spyta a byłaś już jak umierał... Tak. Na szczęście ilość zgonów w samej Grze o Tron jest znikoma, tak jak znikomy jest tu seks, w porównaniu z obszerną grzesznością w serialu. I tak muszę stanąć tu jako niekompetentny recenzent, od którego oczekuje się odpowiedzi od czego zacząć, a on może tylko wzruszyć ramionami i postawić krzyżyk w tragicznym wyborze. 

sobota, 27 grudnia 2014

HOBBIT: BITWA PIĘCIU ARMII

HOBBIT:
BITWA PIĘCIU ARMII
Peter Jackson

You are a very fine fellow, Mr Baggins, and I am very fond of you. But you are really just a little fellow in a wide world.

Trudno nie poczuć wzruszenia, gdy nagle kończy się kilka lat przygody, jaką bez wątpienie było emocjonowanie się nie tylko samym filmem, ale także jego powstawaniem, doborem aktorów, i wolno upływającymi dniami w oczekiwaniu na premierę. Trudno też się nie wzruszyć, gdy darzy się wyjątkowym uczuciem poprzedni cykl, ekranizację trylogii Tolkiena – Władcę Pierścieni. Pewnym jest, że Hobbit uznany został za bardziej kontrowersyjną inwestycję, gdy przeciętni widzowie spojrzeli na tę książeczkę, włączona do kanonu lektur w podstawówce. Porównali ją z ważącą tonę trylogią i na chłopski, prymitywny rozum stwierdzili, że trzeba naskoczyć na Petera Jacksona, z pretensją, że robi z bajeczki film równie długi co z prawdziwej, szanowanej powieści. I tu nowozelandzki reżyser może zaśmiać się im w twarz! Każdy kto choć raz przeczytał dwie najpopularniejsze dzieła J.R.R. Tolkiena wie, że nie ma między nimi porównania. Hobbit to bajka dla dzieci, pełna przygód, akcji a przy tym zwięzła, jak na doskonałą bajkę przystało. Natomiast Władca Pierścieni to książka o wiele poważniejsza i nie bez kozery nazywana trudną, bo przeciętny człowiek nie jest w stanie przebrnąć przez nieskończoną ilość opisów. Mam tu na myśli takiego czytelnika, który nie potrafi ich sobie zobrazować. Angielski pisarz fantastyczny to mistrz literackiego krajobrazu. I tego tytułu żaden nudny przeciwnik narracji mu nie odbierze. Po tym streszczeniu trudno więc się nie zorientować, że Peter Jackson zmuszony był Hobbita przedłużyć, tak samo jak zmuszony był skrócić trylogię. Czy teraz więc chłopski, prymitywny rozum pojmuje całą tę sprawę?

Peter Jackson to reżyser lubujący się w efektach specjalnych, co widać zarówno w King Kongu, Władcy Pierścieni jak i w, zdającym się w oryginale łagodną opowieścią, Hobbicie. Ostatnia część jego adaptowanej filmowej trylogii Bitwa Pięciu Armii to chyba najsmaczniejszy kąsek w całym obrazie. Peter Jakson nigdy nie skąpił pieniędzy zarówno na wysokie komnaty, olbrzymy jak i monumentalne sceny walki czy te niezapomniane pojedynki Legolasa, któremu w końcu po tylu latach zabrakło strzał w kołczanie (nie ma się tu, co śmiać, przy tej scenie nie mogłam powstrzymać się od braw dla reżysera). Ostatnia część Hobbita tym bardziej spodoba się miłośnikom akcji, rozlewu krwi i bijatyk. Wszystko nasączone jednak miłością i dobrocią. Nie bez kozery J.R.R. Tolkien zawsze przeciwstawiał szlachetne istoty obrzydłym orkom, których zabicie jest takim samym grzechem, jak pacnięcie muchy kapciem. Orkowie mogą ginąć setkami, i często tak się dzieje, ale nie w Bitwie Pięciu Armii. Tu spotykamy się z wyjątkową odmianą. W fabule pojawia się para orków, która uparcie nie chce z tego świata zejść. A konający z ręki Thorina Azog zaskakuje nas spojrzeniem pełnym strachu i delikatności. Bitwa Pięciu Armii wyjątkowa jest także pod tym względem, że główni bohaterowie nie pozostają nietknięci. O ile we Władcy Pierścieni wzruszać może jedynie scena odpłynięcia Froda i Gandalfa z szarej przystani, to tu opowieść wcale nie kończy się tak dobrze. Oczywiście nie wymyślił tego Peter Jackson. Ale wydaje mi się, że odpowiednio to załagodził. Tak samo jak J.R.R. Tolkien. Smutne zdaje się więc, że odejście do boskich krain budzi w nas większą nostalgię niż śmierć bohaterów, do których naprawdę się przywiązaliśmy.

Kolejnym sukcesem filmu, za który na poważnie przyznaję Peterowi Jacksonowi dziesięć punktów to uratowanie całego tego uczucia elfa do krasnoluda. Choć pomysł od początku wydawał się żałosny (mimo mojej wielkiej sympatii do obu bohaterów tegoż wydumanego związku), to w trzeciej części ta miłość nie jest już taka rażąca. Może to przez to, że także zakochany w Tauriel Legolas nie okazuje okrutnej zazdrości, albo to Kili zachowuje całą sprawę na dystans, a reżyser daruje nam ckliwą scenę wspominania rudej elfki. Muszę jednak przyznać, że romans dodał kinowej wersji Hobbita smaczku. Kino i literatura rządzą się swoimi planami, i chyba filmowi trzeba było takiej damsko-męskiej uczuciowości. Bez dwóch zdań jestem dobrze nastawiona także do gry aktorskiej, bo mimo puli mało znanych aktorów, ta sekcja filmu trzymała się na wysokim poziomie. Wzruszyło mnie, że Peter Jackson nie mógł nakręcić walki Sarumana z Czarnymi Jeźdźcami od frontu, bo wydałoby się, że to nie te lata na takie podrygi dla Christophera Lee.

Nie rozumiem natomiast dziwacznego fetyszu ciągnącego się przez całe trzy części Hobbita. Najpierw pojawiły nam się króliki ciągnące rydwan Radagasta, niby sanie św. Mikołaja, a w Bitwie Pięciu Armii główną rolę zdawał się grać wieprz dosiadany przez Daina. Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu, i choć przez chwilę o to chodziło, to w miarę przebiegu akcji, ta maskarada była negatywnie śmieszna. Nawet łoś Thranduila zdał się w takim zestawieniu istotnie komiczny i ten sam komizm napadł też kozły, które przecież nie było takie złe, biorąc pod uwagę, że coś musiało wskoczyć po skałach do twierdzy orków. A mimo wszystko, wolałabym, żeby Peter Jackson pozostał przy tradycyjnych, pięknych koniach.


W ostateczności była to bez wątpienia część najlepsza. I łza zakręciła się w oku, że trwała w porównaniu z innymi, dosyć krótko. Oczekiwałam jeszcze długiego zakończenia z odwiedzinami krasnali i małym Meriadokiem podglądającym Bilba, gdy używał pierścienia. Niestety, musiałam się pocieszyć tylko głosem Billa Boyda na napisach końcowych. Bez wątpienia The Last Goodbye bardziej pasuje do klimatu Śródziemia niż I see fire (zauważyliście, że wszystkie piosenki Władcy Pierścieni śpiewane są przez kobiety, a Hobbita przez mężczyzn?) Polecam także oglądnięcie oficjalnego wideo do piosenki Billa Boyda. Mimo wszelkich znaków na niebie i ziemi, mam jednak nadzieję, że to nie jest ostatnie pożegnanie. You know, Peter Jackson, Silmarilion waits...

DOM TAJEMNIC

DOM TAJEMNIC
Chris Columbus & Ned Vizzini

Dla mojego syna Felixa, któremu, mam nadzieję,
pewnego dnia ta książka się spodoba
N.V.

Cóż, pozostaje się modlić, by dobry gust Felixa Vizzini jednak się nie kończył, choć zapewne autor książki miał na myśli jego młody wiek. W takim razie z przykrością muszę wyrazić swą prośbę, aby jednak nadzieja Neda Vizzini została zgaszona, bo książka nie nadaje się ani dla dzieci, ani dla młodzieży, a w szczególności nie nadaje się dla mnie. Chociaż początek wydawał się w miarę obiecujący, typowy dla powieści o dzieciach i strasznym domu, pełnym przygód i niebezpieczeństw, dialogi już w pierwszym rozdziale dawały powody do podejrzeń. Tym bardziej zaskoczyły mnie opinie Piotra Fronczewskiego i J.K. Rowling, którymi opatrzono okładkę wydania znaku. W cytowanych recenzjach nie ma co prawda mowy o ogólnej opinii, i trudno zarzucić aktorowi i pisarce kłamstw, ale oba teksty nasączone są wyraźnym optymizmem. Ale co zrobić? Trudno żeby Rowling napisała o sowim ulubionym reżyserze, żeby pozostał przy filmach i trzymał się od świata literatury z daleka. W głębi duszy na pewno wie, że nie dorasta on jej do pięt.

Chris Columbus to reżyser filmów znanych chyba każdemu amerykańskiemu i europejskiemu dziecku. Jest autorem dwóch pierwszych ekranizacji Harry'ego Pottera i obrazu bez którego nie wyobrażamy sobie świąt czyli kultowego Kevin sam w domu. Rzeczywiście w prowadzeniu fabuły widać ten reżyserski dryg, dzięki któremu w ogóle byłam w stanie przebrnąć przez ogromne tomisko z równie ogromną czcionką. Columbusowi po prostu zabrakło do doskonałości dobrego scenarzysty. Natomiast Ned Vizzini to dość słabo znany w polskim kręgu, amerykański pisarz książek młodzieżowych, którego największym sukcesem była totalna porażka, czyli Dom Tajemnic. Mimo wszystko nie wypada mówić o nim źle. Kilka lat temu popełnił samobójstwo po długiej walce z depresją.

Dom Tajemnic to typowa powieść przygodowa, której bohaterami jest rodzeństwo Walkerów: Kolderia, Eleanor i Brendan. Ich życie rodzinne zostaje przewrócone do góry nogami po wypadku. Według C. Columbusa kolejne moje zdanie zostałoby uznane za spoiler, gdyż pieczołowicie ukrywa on przed nami szczegóły tegoż wypadku. A ten tajemniczy wypadek to tylko niefortunnie przeprowadzony przez pana Walkera zabieg. Zasnąwszy podczas pracy, naznaczył on brzuch swojego pacjenta iście satanistycznym okiem. Rozprawa sądowa pociągnęła go na dno finansowe i zmusiła do przeprowadzki. Państwo Walker mieli jednak sporo szczęścia, gdy agentka nieruchomości (o iście anielskiej cierpliwości), zaoferowała im nadbrzeżną willę w San Francisco, z widokiem na most Golden Gate. Z pozoru droga posiadłość okazuje się świetną inwestycją. Walkerowie odkrywają, że dom należał niegdyś do do zapomnianego pisarza Denvera Kristoffa. Walkerówny zachwycone domem nie słuchają wątpliwości swoje brata Brendana, który już podczas pierwszej wizyty spotyka się z bardzo nieuprzejmą łysą, jednoręką staruszką, która wcześniej zdawała mu się posągiem anioła. Oczywiście bieg zdarzeń przyznaje mu we wszystkim rację. Dzieci zostają przeniesione do świata straszliwych historii Denvera Kristoffa przez jego córkę Wichrową Wiedźmę (tu nie mogę się oprzeć pokusie porównania jej do pewnego statku z powieści Georga R. R. Martina Gra o Tron) i zmuszone do poszukiwania Księgi Życzeń i Zagłady, walczą o swoje młode życia.


Nie można zarzucić C. Columbusowi braku umiejętności prowadzenia historii. Problem pojawia się w stylu, tworzeniu dialogów i opisywania wydarzeń. Do niektórych momentów nie mam zastrzeżeń. Lecz większość książki to po prostu, przepraszam za słowo, żenada. Nienaturalna czułość, miłość objawiająca się w najbardziej możliwy wymuszony sposób. Nie wiem czy łączenie słów można zarzucić autorom, a nie tłumaczowi. Nie mniej jednak cała opowieść opiera się na oryginale, a on w ogólnym spojrzeniu, ani trochę mnie nie przekonuje. Film musi obronić się sam i Columbus chyba zapomniał, że książka też. Cóż. Po prostu niektórzy pisać mogą, a niektórzy powinni wystrzegać się pióra. Miejmy nadzieję, że C. Columbus pozostanie jednak w dziale kinematografii i nie będzie się bawił czymś, co dla niektórych jest całym życiem. 

środa, 17 grudnia 2014

ZATOPIONE MIASTA

ZATOPIONE MIASTA
Paolo Bacigalupi

W Zatopionych Miastach była wojna i były zgliszcza, upał, pot, komary i słona woda, ale było też dziwaczne życie dzikiej gęstwiny, która zagarniała z powrotem swoje terytorium, sięgając coraz dalej i dalej w głąb miejsca od niedawna należącego wyłącznie do ludzi.
No i był także złom.

W powieści Bacigalupi dystopijna atmosfera wzlatuje ponad książkę stając się namacalną częścią otaczającej nas rzeczywistości. Upadający świat tak dobrze znany nam z filmów i seriali, tu przybiera bardzo realistyczną formę. Autor powoli maluje przed nami świat pełen okrucieństwa i cierpienia, któremu przeciwstawia się szczypta złudnej nadziei. Opowieść rozpoczyna się od ucieczki potężnego monstrum, połączenia człowieka i psa, niezwykle silnego i wytrzymałego Toola. Jest ostatnim z genetycznie zmodyfikowanego gatunku, bo jako jedyny ma w sobie niezwykłą determinację i potrzebę wolności. Traktowane jak zwierzę, a jednak bardzo człowiecze stworzenie niechybnie umarłoby, gdyby niespotkana przypadkowo para bohaterów. Mahlia i Mouse, pomocnicy lokalnego lekarza, którzy wybierają się do dżungli na poszukiwanie jedzenia. Moment, w którym Mouse postanawia zbliżyć się do Toola drastycznie zmienia ich życie. Od tej pory już nic nie będzie takie samo dla jednorękiej Mahli, choć może dzięki temu spotkaniu w końcu wróci do swojej pokojowej ojczyzny?

Amerykański pisarz, czterdziestodwuletni Paolo Bacigalupi jest rzeczywistym mistrzem w swojej dziecinie. Widać wiele pracy i dokładności w stworzonej przez niego fabule. Lecz jego styl wydaje się wyuczoną umiejętnością formowania zdań. Owszem jest to piękny i barwny język, lecz niektóre momenty wskazują na niechybną słabość pisarza – surowe podejście do słowa. Powieść Amerykanina przekazana jest czytelnikowi w najbardziej zrozumiałej formie i przeszkadza mi to, że nie daje się czytelnikowi domyślić. Nie daje mu się zastanowić. Niewyjaśnione kwestie zaraz prostuje, narażając się na wyraźne powtórzenia. Ten styl, choć niezaprzeczalnie dobry i wyrafinowany, nie należy do wrodzonych talentów, co widać zresztą po mało artystycznej biografii pana Bacigalupi.

Chylę jednak przez tym wyuczonym stylem czoła, ponieważ Zatopione Miasta to pierwsza od dawna książka, która tak mnie wciągnęła, że byłam w stanie przeczytać ją w tydzień. Podnosi na duchu fakt, że istnieją na tym świecie młodzi dobrzy pisarze (bo tak można nazwać niespełna pięćdziesięcioletniego Bacigalupi). W świecie, w którym największą popularność zdobywa saga o wampirach, perfidnej Stephenie Meyer, taka perełka to rzadkość. W Zatopionych Miastach widać wyraźną refleksję nad ludzkim instynktem bardziej barbarzyńskim i dzikim od instynktu zwierzęcego. Pierwsza połowa powieści ukazuje staczające się ku dnu społeczeństwo, w którym nieliczne obiecujące jednostki tracą nadzieję na normalność. Ale w miarę przebiegu akcji, okazuje się, że ci wszyscy żołnierze nie są tacy źli. Że oni także są tymi obiecującym jednostkami, tylko już pociągniętymi na dno. Ale ku pomocy silniejszych, może uda się z im z niego podnieść. Z Zatopionych Miast emanuje głęboka psychologia. Bacigalupi atakuje nas kontrastami. Bawi się z czytelnikiem, każąc mu nienawidzić złych bohaterów, by potem nagle ich pokochać. Zastanawiamy się wtedy, czy rzeczywiście nie ma on racji, czy nie widzimy w ludziach zła, nawet im się nie przyglądając? Refleksyjność tego tematu tym bardziej do mnie przemawia, że w dwudziestym pierwszym wieku nauka psychologii jest na tyle rozwinięta, by wiedzieć, że człowiek niezaprzeczalnie jest dobry. Lecz to, co robi z niego świat, to nasza utylitarna porażka.

Fabularnie nie usatysfakcjonowało mnie tylko zakończenie dystopii. Obiecujący morski horyzont, w którego stronę chce się udać Mahlia z nawróconymi nowymi przyjaciółmi. Pragnienie ucieczki od wojny, a zarazem uświadomienie sobie, że się tą wojną jest. Jednak Bacigalupi zostawia duże niedomówienie objawiające się umysłową pustką. Nie wiadomo bowiem, czy Mahli naprawdę uda się odejść. A jeśli tak, to jak zmieni się jej życie? Czy Bacigalupi bał się zostawiać książkę z konkretnym zakończeniem, które z każdej strony byłoby dość frustrujące? Czy może postanowił urwać powieść, aby dać nam możliwość do namysłu? Myślę, że tę kwestię zostawię indywidualnej kontemplacji.